Dzisiejszy dzień mimo podróży z Chiang Mai do Bangkoku był bardzo udany.
Dzięki Jacka wczesnym porannym treningom, wiemy ze warto wcześnie wstać bo tutejsi mieszkańcy tak mają taki rytm dnia - wstają wcześnie i wcześnie idą spać, zupełna odwrotność tego co jest np w Hiszpanii. Tutaj o 21 zamykają okoliczne, domowe knajpki i to jest raczej późno - zacząć więc o tej porze biesiadowac raczej cieżko. Świątynie czynne są od wschodu słońca do ok 17:00 cYli jak dla nas stanowczo za krótko. Tutaj jednak żyje sie według innego zupełnie zegar?
Rano powietrze jest rześkie, przyjemnie ciepłe bez męczącego upale. Warto wiec przyjąć tryb życia miejscowych.
Po wstaniu poszliśmy od razu na miejscowy targ - fantastyczne miejsce, pełne zupełnie innych zapachów, kolorów, odczuć.
Po drodze widzieliśmy mnichów wchodzących do okolicznych knajpek i sklepów po jałmużnę - my kupiliśmy gotowy zestaw celem ofiarowania mnichowi ( za 25 bahtow) i Jacek w ten sposób dostał od mnicha błogosławieństwo.
Takiej różnorodności towarów wystawionych na straganach dawno nie widziałam. Między straganami oczywiście "punkty żywienia " z których sporo ludzi korzystało. Niektórych owoców i warzyw lub nawet gotowych dn w ogóle nie mogliśmy ustalić - zupełnie nam nie znane. W końcu od niedawna dopiero jest u nas np trawa cytrynowa ale "owocu smoka" u nas nie można dostać a jest bardzo dobry. Nie wiemy co to za warzywo jadłam i było na targowisku - wyglada jak wyjątkowo ok 0,5 m długa zielona fasolka szparagowa. Jest dużo wiecej niewiadomych ale to cała przyjemność. Teraz nie należy dziwić sieJaponczykom, którzy gdy są w Europie, fotografują wszystko - bo wszystko jest dziwne i inne!!
Po powrocie z targowiska, jedliśmy w hotelu śniadanie, spakowalismy sie i pojechaliśmy do świątyni Doi Suthep.
Gdy wyszliśmy z hotelu akurat stanął przy nas autobus/taksówka i po ustaleniu ceny zawiozł nas na gore (1600m) - umówiliśmy sie ze ze za ok 1,5 godz będzie na nas czekać i zawiezie pod hotel. Okazało sie ze wrócić mogliśmy (za 60bahtow) jednym z takich samych pojazdów stojących przed światynią). Uważamy ze jak za 3 godz nie przepłacilismy za bardzo (700 bahtow). Na samą górę czekała nas bądź wspinaczka po ok 300 schodach, bądź kolejka szynowa- wybraliśmy to drugie.
Wat okazał sie uroczy, pełen ludzi oczywiście (nie tylko turyści), bardO zadbany, czysty (mnisi wszędzie chodzili boso a cała reszta boso jedynie w środku wihatu). Po powrocie krętka i stroma droga do hotelu.
W hotelu okazało się, że podróż na lotnisko mamy free i to wygodnym, klimatyzowanym busem.
Na lotnisku zaskoczyła nas ilość sklepów z wyrobami miejscowych rzemieślników - przystępne bardzo ceny i niespotykane towary np z Nepalu. Nasze zaskoczenie spowodowane było głównie cenami - na lotnisku w Marakeszu było o wiele taniej niż na suki w centrum miasta, zaś w Chiang Mai ceny były na tym samym poziomie co w mieście.
Czy ktoś widział np w Gdańsku na lotnisku aptekę? Tutaj były aż dwie i obsługa oczywiście mówi po angielsku.
Lot do Bangoku to prawie 2 godziny wiec spokojnie można pospać i martwić sie tym co zastaniemy na miejscu.
Po znalezieniu hotelu ( taksówkarz musiał dzwonić do centrali bo nie mógł trafić a takie urządzenia jak automapa raczej nie są tu znane), okazało się ze mamy pokój (hotel) nad samą rzeka z widokiem na wielki wihat.
Oczywiście od razu mimo ciemności poszliśmy "w miasto" czyli pobliski floret market - sami Chińczycy robiący z kwiatów żółtych aksamitnej jakieś stroiki, lądujący hurtowe ilości storczyków, róż i innych kwiatów do plastikowych siatek itd. Praca aż furczała. Próbowaliśmy coś zjeść na tym targu czyli na ulicy ale nie było to dobre wiec wróciliśmy do hotelu - rano w końcu wycieczka w planie po Bangkoku.