Z samego rana sniadanie i czekamy na samolot z pozostalymi uczestnikami naszej wyprawy - okazalo sie, ze byl to mlody Niemiec (23l) i globtroter z Holandii (49l).
Powyzej Salto Sapo zapakowano nas do lodki (nasze bagaze plynely na srodku lodki przykryte folia a my jedynie w foliwych woreczkach mielismy aparaty). Podroz okazala sie ok 6 godzinna przygoda. Plyniecie w gore rzeki przy niskim stanie wody (chwilami jedynie do kolan) przy wysokim stanie kamieni bylo chwilami wydawalo sie zupelnie niemozliwe!
Jednak udalo sie - panowie dosc czesto wysiadali i pomagali zalodze w przepchnieciu lodki a czasem wszyscy wysiadlismy i szlismy kawalek aby latwiej bylo przeplynac w najgorszych miejscach a tych miejsc bylo z biegiem rzeki coraz wiecej i wiecej.....
na miesce doplynelismy dopiero o 16 wiec czasu bardzo malo (ok 18 jest ciemno) wiec od razu szybki marsz: najpier przez wode, kamienie a im wyzej tym wiecj korzeni - na koncu juz same kamienie. Bylo ciezko (chwilami nie bylo widac sciezki a jedynie korzenie i kamienie) ale udalo sie. Godzinna wspinaczka i na koncu cudny widok )chociaz w porze deszczowej wrazenie na pewno duzo wieksze). panowie podeszli pod sam wodospad i kapali sie nawet - jauz nie dalam rady :-( trzeba bylo przeciez jeszcze szybko zejsc do rzeki.
marsz w dol byl dosc szybki (ciemnosc szybko zapadala a droga nie taka latwa) ale dotarlismy nad rzeke w sama pore tzn wraz z ciemnosciami. trzeba bylo jeszcze przeplynac na druga rzeke (po tej stronie spali Holendrzy z innej wyprawy).
Pod zadaszeniem czekaly na nas nasze plecaki plus rozwieszone hamaki. Szybka kolacja i spac bo o 6 rano pobudka.
Cudowne bylo niebo pene zupelnie innych gwiad. Z daleka od cywilazji i swiatel, w ciepla zimowa noc wrazenie niesamowite :-)
Mimo "kolderki", kurtki, legginsow nieco zmarzlam (w nocy zdejmowalam buty bo w mokrych bylo jeszcze gorzej).
Rano szybka pobudka zrobiona przez wrzaski papug!!!!!!!
Darly sie tak, ze budzik nie byl potrzebny ale fotki nie wyszly - za slaby aparat zabralismy ale za to nie potrzebowala ladowania bo jest na zwykle "paluszki" wiec brak pradu w obozowisku nie byl nam straszny.
O 6:55 bylismy juz "umyci", objedzeni jajecznica i zapakowani do lodki.
Niestey po ok 30 min okazalo sie ze silnik lodzi ma dosc i powrot byl nieco dluzszy niz zaplanowano czyli 7 godzin zamiast ok 4. Przymusowych przystankow bylo kilka :-(
Na miescu w Canaimie mielismy miec jeszcze lunch i czas na umycie sie ale nie bylo czasu bo samolot czekal. tak wiec zmeczeni, glodni, w mokrych ubraniach wsiedlismy do awionetki i dolecielismy do Ciudad Bolívar.
Tu pojawil sie problem z naszymi bitelatmi do Caracas: nie mielismy telefonu wiec i kontaktu z naszym przewodnikiem z Ciudad Bolívar.
Jeden z Argentynczykow obiecal pomoc o ile naladuje swoj telefon. Oczywiscie nie udalo sie:-(
Zanazl jednak wizytowke Rubena i porosil kogos z miejscowych o telefon w naszym imieniu (inaczej byloby nam ciezko przy naszym braku znajomosci hiszpanskiego).
Udalo sie! Bilety czekaly na nas na lotnisku a znajomy Rubena zalatwil nam taxi na Dworzec autobusowy. Nawet nie musielismy placic - pewnie za to, ze nie zadzylismy na lunch w Canaimie :-)
Mielismy 3 godziny do autobusu! na szczescie blisko znalezlismy hinska restauracje i udalo sie "prawie na migi" zamowic ryz z warzywami. Uff. Bylismy juz najedzeni i spokojni, ze w Caracas bedziemy w sobote rano czyli spokojnie.
Dworzec autobusowy w Ciudad Bolívar - jak ze strasznego snu (centrum miasta nie lepiej): brud, smrod, bieda itd.
Kolejny problem to oczywiscie znalezc odpowiedni autobus!!!!! Nie ma zadnej informacji (poza godzina odjazdu) skad autobus odjedzie, nie ma rozkladu itd i nikt z tubylcow nie zna angielskiego!!!!
Na szczescie zauwazylam, ze przy kierowcy jest napisana nazwa koncowego przystanku!!!
Kolejna noc w zimnym autobusie (a za oknnem upal)!!!!